Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 02.djvu/28

Ta strona została skorygowana.
—   58   —

bladością. Zachwiała się. Zorski pośpieszył jej z pomocą.
— Wybacz mi, sennorze — rzekła, opierając się ciężko na jego ramieniu — słabo mi się zrobiło, tak się zlękłam. Oby sprawiedliwy Bóg odkrył sprawcę tej niecnej zbrodni i ukarał ich tak ciężko, jak na to zasłużyli.
Zorski odprowadził siostrę Klaryssę do jej pokoju i pożegnał ją głębokim ukłonem.
Czuł głęboką ulgę, że się jej pozbył wreszcie. Mimo pozorów współczucia i przejęcia się jego losem wyczuwał w tej kobiecie obłudę. Próbował się wprawdzie przezwyciężyć, ale nieomylnym instynktem wyczuwał, że jest inaczej.

Tymczasem zacna siostrzyczka, zrzuciwszy maskę obłudnej pobożności, klęła jak szewc. Odchodziła od przytomności prawie z bezsilnej wściekłości.
Wreszcie zadzwoniła na służącą i rozkazała wezwać natychmiast do siebie notariusza.
Wkrótce przybiegł zdumiony i zaniepokojony Kortejo.
— Cóż to, Klarysso? — spytał. — Czy się coś stało, że mnie wzywasz tak nagle?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — jęknęła zakonnica.
— Jakie nieszczęście?
— Ah... jestem taka osłabiona... — jęczała siostra Klaryssa żałośnie — nie jestem w stanie... ci tego powiedzieć...
— Ach, Boże — żachnął się Kortejo niecierpliwie — mów nareszcie co zaszło!