natłoku. Tymczasem powóz wyjechał na drogę, prowadzącą do Rodriganda, i znikł im z oczu. Nim wydostali się na szosę, była już szybko tocząca się kareta daleko.
— Prędzej! — zawołał Mariano, popędzając siwego wierzchowca.
Za nim jechał rzekomy sługa, klnąc w duszy ten niezrozumiały pośpiech.
Odległość między nimi i karetą zaczęła się szybko zmniejszać. Wkrótce widać ją było zupełnie wyraźnie. Nagle z kępy przydrożnych krzaków huknęło kilka strzałów i kareta zatrzymała się.
Mariano spiął konia ostrogami i poleciał jak strzała. W mgnieniu oka był na miejscu.
Widok, jaki się przed nim ukazał, był okropny: oba konie, chrapiąc i rzężąc żałośnie, konały w kałuży krwi, przerażone dziewczęta siedziały w karecie blade śmiertelnie, przed nimi stało dwóch ludzi o dzikim wyglądzie z pistoletami w rękach.
Usłyszawszy tętent nadlatującego konia zbóje odwrócili się szybko. Jeden z nich zmierzył do Mariana i wypalił.
Na szczęście młodzieniec nieraz już bywał w podobnych sytuacjach, w mgnieniu oka więc przypadł do konia i kula gwizdnęła mu nad głową.
W następnej chwili wpadł na zbójów jak burza. Świsnęła w powietrzu ostra szabla oficerska i ze straszną siłą spadła na głowę Juanita. Zbój padł, jak rażony piorunem.
Czaszka jego od straszliwego ciosu pękła.
Drugi brygant nie zdążył już nawet wystrzelić, gdyż szybki, jak myśl, młodzieniec wyrwał z za pasa pistolet i, nie mierząc wcale, huknął mu prosto w pierś.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 03.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 80 —