Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
—   111   —

poprawił — szkoda byłoby młodego pana, gdyby go pan. porucznik zadusił. No, ale co my z nim zrobimy?
— Nie martwcie się o niego — odpowiedział Mariano — idźcie do swojej roboty. Postaram się o to, żeby nie mógł zaszkodzić nikomu.
Podniósł Alfonsa, zarzucił go sobie na ramię, zaniósł do lochu, gdzie parę dni temu trzymano więźnia, zamknął drzwi na klucz, po czym wrócił na swoje stanowisko. Leżała tu jeszcze strzelba niefortunnego Strzelca, którą Mariano zarzucił na ramię i począł przechadzać się, jak wartownik na posterunku.

W pół godziny później zawołał hrabianka kasztelanową. Gdy pani Elwira wtoczyła się swym drobnym kroczkiem do komnaty hrabiego, ten siedział już na krześle, a lekarz zakładał mu przepaskę na oczy.
W pokoju unosił się jeszcze mdły i przykry zapach chloroformu, trupio blada twarz hrabiego sprawiała okropne wrażenie.
— Proszę wszystko pozasłaniać, — rozkazał lekarz — teraz musi tu panować półmrok aż do czasu, gdy oczy pana hrabiego wrócą do normalnego stanu.
Z ust operowanego wybiegł cichutki szept:
— Doktorze, chciałbym wiedzieć...
— Spokojnie, don Emanuelu — przerwał Zorski — nie wolno panu teraz rozmawiać. Najmniejsze zdenerwowanie mogłoby panu zaszkodzić.
— Ale chciałbym wiedzieć... czy się... operacja udała. — Nie ustępował hrabia.
— Doktór pokręcił głową z niezadowoleniem, ale ustąpił. Spytał tylko: