Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/21

Ta strona została skorygowana.
—   115   —

w tej chwili jest pan w naszej mocy, a nie my w pańskiej. Proszę nie zapominać o tym!
Alfons zgrzytnął zębami, jak dziki zwierz, ale nic nie odpowiedział.
— Uważaj pan — mówił lekarz — albo nas pan wysłucha spokojnie, albo nie wypuścimy cię stąd.
— Mów pan! — warknął Alfons.
— Chciałem panu powiedzieć, że pańskie zachowanie nasuwa mi najgorsze podejrzenie — zaczął Zorski — Jak widzę, zależy panu na śmierci ojca. Uprzedzam więc, że jeżeli pan jeszcze raz będzie usiłował zaszkodzić ojcu w jakikolwiek sposób, całą sprawę ogłoszę w gazecie, pan pójdzie do więzienia.
— Gadaj pan zdrów! — odpowiedział Alfons bezczelnie. — Jeszcze dziś każę was obu wyrzucić.
Mariano zatrząsł się z gniewu.
— Ty łajdaku! — zawołał grożąc Alfonsowi pięścią. — Śmiesz się jeszcze nam odgrażać, ty łotrze niewiadomego pochodzenia? Czy myślisz, że ty i twoi zacni rodzice możecie nie obawiać się sądu? Postaram się o to, by prokurator zainteresował się waszymi sprawkami, a sąd rozstrzygnął, czy ty jesteś naprawdę hrabią de Rodriganda Sevilla.
Alfons ryknął okropnie, szarpnął się, wyrwał ze stalowego uścisku lekarza i jak ryś skoczył ku Marianowi. W tejże chwili jednak mistrzowski cios zręcznego młodzieńca odrzucił go pod ścianę. Zerwał się rozjuszony i rzucił się po raz drugi na triumfującego wroga, ale i tym razem oberwał parokrotnie w zęby i dał za wygraną — cofnął się i chyłkiem wybiegł z lochu.
Zorski ze zdumieniem spojrzał na Mariana.