pieczeństwo i kto wie, czyś nie popsuł całego naszego planu.
Alfons spuścił oczy.
— No, nie ma co — mówił notariusz — nie pomogą żadne wymówki, musimy działać i to niezwłocznie. Pojadę do Barcelony po Landolę przywiozę go tu i postaramy się naprawić to, coś popsuł przez swoją nieostrożność.
— Kiedy wyjeżdżasz? — spytała siostra.
— Za pół godziny. A ty tutaj nie graj wielkiego pana i nie wdawaj się w awantury z ludźmi, których powinieneś unikać. Jak jeszcze raz nawarzysz piwo, to je będziesz musiał sam wypić. Rozumiesz, młokosie? Teraz zejdź mi z oczu!
Alfons wyszedł jak zmyty. Po raz pierwszy w życiu ojciec mówił do niego w ten sposób.
W trzy dni później przechadzał się doktór Zorski z swym młodym przyjacielem po parku. Po operacji nie opuszczał prawie pokoju hrabiego, obawiając się zamachu na jego zdrowie ze strony „kochającego“ syna i „życzliwych“ pracowników. Teraz więc chciał po raz pierwszy od trzech dni odetchnąć świeżym powietrzem.
Przed jednym z krzewów różanych zobaczyli panią Elwirę, która, sapiąc głośno, zrywała kwiaty i ładowała je do fartucha.
— Dzień dobry panom! — zawołała na widok nadchodzących.
— Dzień dobry, pani Elwiro — odpowiedział Zorski. — Cóż to, chce pani ogołocić wszystkie krzewy z róż?