Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/26

Ta strona została skorygowana.
—   120   —

— Jeśli państwo pozwolą — rzekł doktór to i ja urządzę małą niespodziankę.
— Bardzo prosimy — odpowiedzieli oboje jednocześnie.
Doktór bez słowa podszedł do chorego i zdjął mu przepaskę z oczu.
— Niech się pan odwróci od okna, panie hrabio — rzekł, niech pan spojrzy tu.
Obecni osłupieli. Hrabia nie śmiał otworzyć oczu, choć nie miał już na nich szczelnej przepaski, jaką nosił dotychczas. Zwolna jednak ośmielał się, rozwierał powieki, mrużył je z powrotem, jakby go światło raziło, choć w pokoju panował pół mrok. Wreszcie otworzył je szeroko i rozejrzał się dookoła. Wyraz zdumienia, radości i niedowierzania pojawił się na jego twarzy.
— Ja... widzę! — wyjąkał przejęty. — Ach, jak jasno!... Jak pięknie!... O Boże, czy to naprawdę?... Czy nie śnię?
— Nie, nie śni pan, sennorze, — odpowiedział Zorski — pan naprawdę widzi.
Oszołomione zrazu oczy hrabiego zwolna nabierały wyrazu i siły. Rozglądał się wciąż, nie bardzo jeszcze zdając sobie sprawę z tego, co widzi.
— Kto to jest? — spytał nagle, utkwiwszy oczy w Róży — kto to taki piękny? Czy to anioł, czy moje dziecko ukochane?
— Ojcze, to ja! — krzyknęła Róża, padając mu na szyję. Starzec zachwiał się i upadł na fotel, tracąc prawie przytomność z nadmiaru wrażeń.
— O Boże! — krzyknęła Róża z rozpaczą — ratuj Karlos... ratuj panie doktorze. Tatuś zemdlał! Ach, ja nieszczęśliwa!