Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/5

Ta strona została skorygowana.
—   99   —

— Czekaj, muszę ci coś powiedzieć, kapitanie.
— Co takiego?
— Kapitanie, nie czuję do ciebie nienawiści. Wykradłeś mnie wprawdzie z ojcowskiego domu, ale pozwoliłeś, by mnie uczył ojciec Dominikanin i w ten sposób jestem w stanie zająć należne mi stanowisko.
Dlatego nie pragnę zemsty. Skwitowaliśmy się. Nie wiem, co teraz będę robić, ale do was więcej nie wrócę. Zmusić mnie nie możesz, jestem od siebie silniejszy i zręczniejszy. Nie sądzę, byś mógł coś zdziałać podstępem.
— A cóżby powiedział na to hrabia, gdybym mu zdradził, że jesteś rabusiem?
— Będę zmuszony wskazać mu miejsce pobytu moich kamratów.
— Chłopaku!
— Uspokój się, kapitano. Dopóki z waszej strony nic mi nie zagraża, będę milczał jak grób.
— Czy to twoje stanowcze postanowienie?
— Tak. Ba, mój kapitanie. Oczy moje widzą doskonale pomimo ciemności jak wyciągasz nóż. Ty jakoś nie widzisz, że podczas całej naszej rozmowy trzymam w ręce rewolwer, gotowy do strzału. Nim dosięgniesz mnie swoim nożem, padniesz trupem. Będę działać jak przystoi na dojrzałego mężczyznę. Bądź zdrów, kapitanie.
— Mariano — zawołał herszt bandy.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— O, szalony był pomysł wysłania go do Rodriganda mówił kapitano. — Kto mu zwrócił na to wszystko uwagę?