Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 04.djvu/6

Ta strona została skorygowana.
—   100   —

Powoli opuszczał miejsce spotkania i zniknął v zaroślach.
Kortejo mógł teraz opuścić swą kryjówkę. Powrócił do zamku i udał się znowu do swej pobożnej przyjaciółki. Hrabia Alfonso był u niej także i zadrżał z przestrachu, gdy usłyszał, że porucznik jest prawdziwym synem hrabiego.
— Trzeba działać i to szybko — rzekł Kortejo. — Trzeba go unieszkodliwić.
— Tak, trzeba go zabić, trup milczy na wieki.
— Jak to załatwimy ,powiem wam dopiero po rozmowie mojej z kapitanem.
Na krótko przed uderzeniem północy udał się notariusz do parku. Kapitan czekał już na niego.
— W jakiej sprawie mnie pan dziś wzywał, sennorze Kortejo.
— Pytacie się jeszcze? — Przecież nie załatwiliście polecenia, które wam dałem. Przysłaliście mi tchórzów nie ludzi.
— Nie, sennorze, to pańska wina. Kazał im pan napaść na doktora z nożami. Gdyby do niego strzelano, jak było umówione, lekarz byłby już teraz trupem.
Nie dosyć na tym, sennorze. Z winy pana zginęli moi ludzie, muszę więc dostać odszkodowanie.
Notariusz namyślał się. Po tym rzekł:
— Możebym zgodził się na to śmiałe żądanie, gdyby —
— Gdyby?
— Gdybyście wyrządzili mi pewną grzeczność.