Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 05.djvu/18

Ta strona została skorygowana.
—   140   —

— Aha! — zawołał doktór — weszli jedną drogą, wyszli inną. Chodźmy więc za ich śladem. Co ciekawsze, przyłączył się do nich ktoś z mieszkańców zamku.
— Z czego to pan wnosi? — spytała miss Amy.
— Ze śladów trzewika, jaki widzę. O tu jest wyraźny zupełnie i niepodobny do śladów tam tych marynarskich butów. Zmierzę go
Ukląkł i na kartce, którą znalazł w kieszeni odrysował dokładnie interesujący go ślad.
— Nie tylko to mnie zastanawia — rzekł — widzi pani, miss Amy, te ślady są stale w pewnej od siebie odległości, a przy tym obcasy daleko łatwiej poznać niż podeszwy. Znaczy to, że nieśli coś ciężkiego.
Amy zdumiona bystrością spostrzeżeń swego towarzysza patrzała nań, jak w tęczę. Doktór zaś szedł dalej, aż się znaleźli wśród krzaków.
— Tu stał wóz — rzekł. Ci ludzie położyli na ziemi przyniesiony ciężar, a potem widać załadowali go na wóz i odjechali.
— To nie do wiary, sennorze — powiedziała Angielka, czyżby tu gospodarowali w nocy złodzieje?
— Bardzo możliwie, miss Amy — odparł doktór — zobaczmy teraz, co takiego zabrali ze sobą.
Począł szukać skrupulatnie po ziemi, ale nie znalazł nic godnego uwagi, nagle zauważył coś na kolczastym krzaku tarniny, przyjrzał mu się bacznie i nagle zbladł jak ściana.
— Czy pani widzi, co to jest? — zawołał,