Pewny był, że go ktoś podpatrzył i że Zorski wyda go w ręce sprawiedliwości. Zorientował się wszakże natychmiast, iż w tym wypadku nie pozwolono by mu w ogóle wywieźć Mariana i że doktór domyśla się tylko jego udziału w zbrodni. Zerwał się więc i odpowiedział ze zwykłą bezczelnością:
— Czy pan zwariował, doktorze? Jak pan śmie przychodzić do mnie z tego rodzaju zarzutami? Idź pan sobie stąd po dobremu, bo wezwę łudzi na pomoc.
Ale Zorski uśmiechnął się tylko pogardliwie i rzekł:
— Bądźmy szczerzy, sennorze Kortejo. Pokochałem pana na pierwszy rzut oka, tak samo, zresztą, jak i pan mnie. Przyglądam się panu bacznie od chwili przybycia do zamku, badam każdy pański krok i coraz bardziej przekonywuję się, jaki z pana zacny i godny miłości człowiek. Bacz pan więc — tu głos Zorskiego stał się nagle ostry i groźny — bym z nadmiaru miłości nie objął pana za szyję i nie udusił, jak psa! — To rzekłszy, zmierzył okropnym spojrzeniem struchlałego notariusza i wyszedł.
Po jego odejściu opuściła notariusza udana pewność siebie. Blady i drżący opadł na krzesło i załamał ręce.
— Co to jest? — szeptał. — O, Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Pomóż mi pokonać tego antychrysta, który śmie występować przeciwko Twym wyrokom.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 05.djvu/22
Ta strona została skorygowana.
— 144 —