Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 06.djvu/12

Ta strona została skorygowana.
—   162   —

dzi bali. Pewno co ukradli gdzieś i właśnie uciekali. Nieprawdaż, sennorze?
Doktór uśmiechnął się, dał dukata domyślnemu pastuchowi i pojechał dalej.
Uzyskane od pastucha informacje były bardzo cenne, teraz więc pytał doktór w przydrożnych oberżach i karczmach, czy nie widziano wozu, na którym jechali marynarze. Niewiele się jednak dowiedział w ten sposób, gdyż jak się okazało, karczmarze spali o tej porze, gdy wóz przejeżdżał. Wreszcie stracił już nadzieję odnalezienia porwanego porucznika i począł myśleć o powrocie.
Nagle zauważył samotnie stojącą gospodę, przed którą znajdowały się żłoby na znak, że tu mogą wypoczywać podróżni i ich konie. Zorski był już mocno zmęczony i głodny, zsiadł więc z konia i wszedł do gospody. Karczmarz był rozmowny niezmiernie, zaraz też wdał się w pogawędkę ze swym gościem, który wszakże nie miał ochoty na rozmowę i dawał mu krótkie odpowiedzi na jego ciekawe pytania.
— Dokąd to sennor zmierza? — badał gospodarz.
— Wprost przed siebie — burknął Zorski niechętnie.
— Czy nie do Barcelony?
— Może i tak.
— To sennor jeszcze nie wie, gdzie jedzie?
— Nie.
— Aha, to pewno zależy od jakiejś wiadomości, którą sennor ma otrzymać w podróży?
— Hm... niezupełnie tak, szukam kogoś.