— Gdzie?
— Tu na drodze.
— Pan żartuje — zaśmiał się gadatliwy gospodarz — taki inteligentny sennor miałby coś szukać na drodze?
— Szukam wozu, który tędy przejechał w nocy — odpowiedział Zorski — widzieliście go może?
— A możem i widział, bo mam lekki sen i jak tylko ktoś jedzie drogą, budzę się i wyglądam przez okno. Jak wyglądał ten wóz?
— Zaprzężony był w dwa konie. Jeden z nich był siwy, a drugi gniady. Jechali na nim marynarze.
— Aha! — pokiwał głową gospodarz — kiedyż to było?
— Wieczorem jechali tędy do Rodriganda, a około świtu wracali w stronę Barcelony.
— Całkiem słusznie — potakiwał karczmarz.
— Widzieliście ich? — zapytał doktór.
— Tak, sennorze, wstąpili do mnie, gdy jechali do Rodriganda.
— Doprawdy? — uradował się doktór? — Widzieliście ich? Znacie ich może?
— Znam tego, który powoził.
Zorski wyjął z kieszeni złotą monetę dziesięciodukatową i rzekł: — dostaniecie to, jak mi powiecie wszystko, co wiecie o tym człowieku.
Oczy karczmarza zabłysły radością. Gospoda jego należała do najuboższych w okolicy i nieczęsto zdarzała mu się taka gratka.
— Proszę dać, sennorze — rzekł.
— Dam, ale naprzód musicie mi powiedzieć wszystko, co wiecie.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 06.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
— 163 —