Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 06.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
—   167   —

— Skąd wy to wszystko wiecie? — zapytał powątpiewająco lekarz. — Czyście pewni tego wszystkiego?
— Jabym na to przysiągł w kościele! — odpowiedział gospodarz — przecieżem tu urodzony i wychowany, słyszę, co ludzie mówią i znam wszystkich w okolicy.
— Aha, a jak tu byli ci majtkowie toście nie słyszeli przypadkiem, o czym mówili? — Nie, trzymali się kupą i rozmawiali szeptem.
— A jak jechali z powrotem, toście nie widzieli, co mieli na wozie? — badał doktór dalej.
— Nie, jechali pędem, jakby ich kto gonił — odparł karczmarz i znacząco dodał: jeżeli sennorowi coś zabrali, to może sennor za nimi gonić do Barcelony, ale ja tobym wolał dać pokój, bo to zbóje i policja z nimi spółkę trzyma...
— Dobrze — odpowiedział Zorski — pomyślę o tym jeszcze. Macie tu wasze dziesięć dukatów. Zarobiliście je uczciwie.
Uradowany karczmarz schował pieniądz. Zorski dopłacił jeszcze za wypite wino i zabierał się do odejście. Nagle na gościńcu zatętniły kopyta końskie i ukazał się pędzący cwałem chłopak stajenny z Rodriganda.
Posłaniec zauważył uwiązanego przed domem konia Zorskiego, zatrzymał więc swego wierzchowca, zeskoczył z niego i wszedł do izby.
— Co za szczęście, że tu pana doktora spotykam! zawołał.
— Szukasz mnie? — zdziwił się Zorski.