Wieczór już się zbliżał, gdy notariusz wracając z Barcelony, wjechał w gęsty las.
Nagle zatrzymał konia zdumiony: na pustej zwykle polance leśnej rozłożyli się obozem cyganie. Wszędzie płonęły ogniska, rozstawione były, namioty, między którymi krążyli liczni dziwacznie ubrani, czarni i obdarci włóczędzy cygańscy. Koło jednego z ognisk zauważył Kortejo starą kobietę, której postać wydała mu się znana.
— Wszak to matusia Carba? — pomyślał, uśmiechając się z zadowoleniem. — Co za niebywały traf, że ją tu spotykam, akurat w tej chwili, kiedy mi się może przydać.
Tymczasem cyganie zauważyli go i otoczyli gwarnym, pstrym i krzykliwym kołem.
— Powróżyć, powróżyć, karty stawiać! — wołała młoda dziewczyna, czarna jak węgiel o pięknych, białych zębach.
— Nie słuchaj pan jej, sennorze! — wolała stara cyganka — ona nic nie wie. Ja panu powiem wszystko, co tylko zechcesz.
— Panie, panie, złoty panie, parę groszy! — wołały dzieci, których cała kupa uczepiła się konia notariusza.
Kortejo nie zważał na nagabujących go zewsząd cyganów i przepychał się koniem ku jednemu, w którym poznał starego znajomego.
— Hej Garbo! — zawołał — chodźcie no tu.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 06.djvu/27
Ta strona została skorygowana.
— 177 —
Rozdział 14.
CYGANIE.