glądających postaci. Byli to Garbo i jego towarzysze.
Po dojściu do muru, otaczającego cmentarz, trzech mniejszych pomiędzy idącymi oddzieliło się od grupy; ostrożny przywódca wysłał trzech chłopców na zwiady, sam zaś z resztą przesadził mur cmentarza i przedostali się do środka.
Zabrali się energicznie do roboty. Łopaty migały szybko w świetle księżyca i w parę minut później trumna została wydobyta na wierzch.
Cyganie otworzyli ją i wydobyli trupa.
— No, chodź z nami, stary — powiedział Garbo, oświetliwszy latarką stężałą twarz umarłego. — Chodź, przespacerujesz się trochę po raz ostatni.
Spuścili trumnę z powrotem w dół, zasypali grób, dwóch cyganów wzięło trupa na barki i cały, ten dziwaczny orszak ruszył w kierunku Rodriganda.
Biednemu piekarzowi nie sądzone było zaznać spokoju nawet po śmierci...
O północy czekali już pod dębem w Rodriganda.
Wkrótce zjawił się notariusz i poprowadził ich do zamku.
Znał tu wszystkie dróżki i zakamarki, toteż po paru minutach cały orszak dotarł niepostrzeżenie do zamku. Teraz ze zdwojoną ostrożnością posuwano się dalej, by nikt z mieszkańców Rodriganda nie zauważył nieproszonych gości.
Unikając najlżejszego szelestu, przedostali się wreszcie złoczyńcy do biblioteki.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 07.djvu/11
Ta strona została skorygowana.
— 189 —