— Pewno, że tak — odparł Kortejo, wzdrygając się mimowoli — teraz pozostaje wam jeszcze zrzucić go w przepaść i sprawa załatwiona.
— Zaraz to zrobimy, sennorze.
— A czy zgłosisz się, jak wyznaczą nagrodę za odszukanie go?
— A, naturalnie, sennorze. Czemu nie miałbym zarobić? Przecież oni nie będą żałowali pieniędzy za odnalezienie hrabiego.
— A, tak, tak, zgłoś się.
— Sennorze, zrobiliśmy swoje, teraz należy się nam zapłata.
Kortejo zapłacił cyganom umówioną sumę i wrócił do zamku, ci zaś zanieśli hrabiego na skraj parku, gdzie w zaroślach stał mały ręczny wózek, i zawieźli nieprzytomnego arystokratę do swego obozu.
Hrabia nie był martwy, tylko oszołomiony, mocnym narkotykiem, jaki wlali mu do ust cyganie przed porwaniem.
Czekała już tu na nich niecierpliwie stara Carba.
— No i co? — spytała. — Jak wam poszło?
— Doskonale — odpowiedział Garbo — jak po maśle.
— Co z hrabią?
— A leży na wózku i o świecie Bożym nie wie.
— Macie tu dla niego szaty, przebierzcie go, a potem ty, Garbo, zawieziesz go do swego znajomego do latarni. Pamiętaj tylko, że jak się coś hrabiemu stanie, ty będziesz odpowiadał.
— Dobrze — mruknął Garbo.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 07.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
— 191 —