Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 07.djvu/4

Ta strona została skorygowana.
—   182   —

— Przyjdź o północy do parku, to się rozmówimy. Będę czekał pod dębem, jak zwykłe.
— Dobrze, przyjdę.
Kortejo wstał i podszedł do konia. Cyganie, którzy nie śmieli przeszkodzić rozmowie jego z sędziwą przewodniczką gromady, teraz otoczyli go znów kołem.
Notariusz skąpy był ogromnie, ale chcąc zaskarbić sobie przychylność bandy, rozdał wszystkie papierosy, jakie posiadał, rzucił dzieciom kilkadziesiąt groszy i odjechał.

Po powrocie do Rodriganda udał się do swej pobożnej przyjaciółki i od niej dowiedział się, co zaszło podczas jego nieobecności na zamku.
Wieść o lekarstwie, jakiego zamierzał użyć Zorski, wprawiła go w zły humor.
— Tam do djabła! — klął. — Ten polski przybłęda ciągle mi włazi w drogę! Carramba! Skąd jemu na myśl przyszło, że piana człowieka może być użyta jako odtrutka?
— A czy to skuteczne lekarstwo? — spytała Klaryssa bojaźliwie.
— Niestety, tak. Ten doktór to djabel nie człowiek, wszystko wie i umie. Myślałem, że tym razem się nie pozna, ale omyliłem się. Ten drab zna największe tajemnice i dlatego trzeba się go pozbyć.
— I ja tak myślę — przyklasnęła zacna siostrzyczka — mówił on podobno, że gdy hrabia odzyska przytomność, będzie można wykryć tego, co go otruł.