— Pozwól, donno Różo, że zacznę od początku. Gdym przybył, nie znał mnie tu nikt jeszcze, nie dałem nikomu powodu do nienawiści, a jednak w parę dni po przybyciu napadnięto mnie w parku. Byli to wynajęci mordercy. Czy nie zastanowiło cię to? Przecież nie dałem powodu do te go napadu.
— A więc myślisz, Karlosie, że to byli zbóje nasłani przez kogoś?
— Jestem tego pewny.
— Ale któż mógłby to zrobić? Przecież nie miałeś wrogów w Rodriganda, a poza nią nie zna cię nikt w naszym kraju.
— Nie miałem wrogów? Ha, kto wie? Widocznie komuś jednak weszłem w drogę. A może pokrzyżowałem czyjeś plany, skoro chwycono się tego środka. Komuś nie na rękę było to, że się podjąłem uratować życie hrabiego, więc starał się temu przeszkodzić wszelkimi środkami.
— To niemożliwe! zawołała Róża — ojciec był kochany przez wszystkich i wszyscy pragnęli jego wyzdrowienia!
— O, donno Różo, jakaż pani naiwna! Jak różowo pani patrzy na świat i ludzi!
— Ależ mój ojciec był taki dobry... Któż mógłby sobie życzyć jego śmierci?
— Ten, który po jego śmierci miał otrzymać spadek — powiedział doktór dobitnie.
— Alfons?! — zapytała z przerażeniem Róża. — To nie do wiary! To jest zbyt potworne, bym temu mogła uwierzyć!
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 08.djvu/17
Ta strona została skorygowana.
— 223 —