— Różo — rzekł Zorski poważnie — zastanawiałem się nad tym długo i doszedłem do wniosku, że wszystko działo się za jego sprawą i dwojga osób jeszcze — notariusza i siostry Klaryssy.
Róża oniemiała z przerażenia i szeroko rozwartymi oczyma spoglądała to na doktora, to na przyjaciółkę.
— Mam pewne podstawy, by ich o to oskarżać — ciągnął Zorski dalej. — Przede wszystkim ten niezwykły upór, z jakim domagali się operacji i niegodny podstęp, jakiego się chwycili, by pani nie uniemożliwiła im ich planów. Ileż daje do myślenia zawziętość przeciwko mnie i ustawiczne zaciekłe polecanie lekarzy, którzy w najlepszym razie byli nadętymi nieukami!
— To prawda — przyznała Róża — Alfons nigdy o panu nie powiedział dobrego słowa, zawsze się pana starał oczernić wobec wszystkich, a szczególnie wobec ojca.
— I nie on jeden tylko — powiedział doktór — pomagali mu w tym notariusz i zakonnica, a gdy się to nie udało, nasłali na mnie zbójców. Na szczęście dałem sobie z nimi radę, a potem bez przeszkody wyleczyłem dona Emanuela. Wówczas chwycili się innego środka — trucizny, wywołującej szał...
— To potworne! — jęknęło dziewczę — czyżby byli tacy podli?
— Nie ulega wątpliwości, donno Różo. Don Emanuel był otruty, co do tego nie ma dwóch zdań. Truciznę wlał mu do czekolady ktoś z domowników, ale kto? Przecież nie pani, nie ja
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 08.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 224 —