Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 08.djvu/25

Ta strona została skorygowana.
—   231   —

— Jestem korregidorem z Manrezy i mam pana zawieźć do Barcelony.
— Korregidorem? — zdumiał się doktór — ale cóż pan ode mnie chce? Po co mam jechać do Barcelony?
— Nie wiem. Delegados[1] rozmówi się tam z panem.
— A cóż on ode mnie może chcieć?
— Nie wiem. Dowie się pan sam.
— Okłamał mnie więc pan, sennorze.
— To trudno. W naszym zawodzie zmuszeni jesteśmy czasami chwytać się podstępów.
— No, a gdybym nie chciał panu dotrzymywać towarzystwa i wysiadłbym z karety?
— Nie zrobi pan tego głupstwa, doktorze, bo to się na nic nie zda. Wyjrzyj pan przez tylne okienko — czy widzisz tych czterech żandarmów z bronią, gotową do strzału? To nasza eskorta.
— Do licha! Pomyślałby kto, że jakiegoś groźnego zbrodniarza prowadzicie.
— O, nie, sennorze. To tylko mała formalność. Pewny jestem, że dziś jeszcze wrócisz do domu, ale otrzymałem rozkaz odstawienia cię do Barcelony, więc wziąłem do pomocy żandarmów, gdyż obawiałem się, że jako nieznający naszych praw cudzoziemiec będziesz stawiał opór.

— Ani mi to w głowie — odpowiedział doktór dumnie. — Mam czyste sumienie, więc się nie obawiam dochodzeń.

  1. starosta.