— Zupełnie słusznie, sennorze. Nic trzeba nigdy fałszywie osądzać swego położenia i pogarszać je przez niepotrzebny opór. Jeżeli dobrze pójdzie, odwiozę pana z powrotem.
Korregidor kłamał najbezczelniej w świecie. Wiedział doskonałe, co czeka Zorskiego w Barcelonie, ale zwodził go, udając życzliwość.
— Czy w Rodriganda wiedzą, dokąd mnie pan wiezie? — zapytał doktór.
— A tak, naturalnie — zapewnił go skwapliwie korregidor.
— Kogo pan zawiadomił?
— Kilka osób ze służby.
Ale i to było kłamstwem, gdyż oprócz trójki sprzymierzonych nikt nie wiedział, kim był tajemniczy przybysz i dokąd zabiera Zorskiego.
Dalej jechali w zupełnym milczeniu.
Przed wieczorem przybyli do Barcelony i zatrzymali się przed ponurym, staroświeckim budynkiem, o małych zakratowanych okienkach.
— Wysiadaj pan — rozkazał urzędnik.
Zorski otoczony przez żandarmów wszedł przez bramę na ciemne schody, prowadzące na niemniej ciemny korytarz, po obu stronach którego było mnóstwo małych bocznych drzwi.
Upłynęło niemało czasu, a korregidor nie wracał. Zorski już tracił resztę cierpliwości, ale ha-