Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/10

Ta strona została skorygowana.
—   244   —

— Tak, sennorze. Byłem nim od dzieciństwa prawie.
— Co za przeciwieństwa: wolne, otwarte, bezbrzeżne morze i ta przeklęta dziura!
— Oj, tak, panie doktorze! Z początku płakałem, jak dziecko, wyłem, jak pies, tłukłem głową o mury, ale później uspokoiłem się. Teraz już mi wszystko jedno, byle prędzej koniec. Niedługo wywloką stąd mojego trupa, zakopią gdzieś na cmentarzu w kącie, przeznaczonym dla zbrodniarzy i włóczęgów. A to wszystko zawdzięczam pewnemu prawnikowi.
— Ba — odpowiedział Zorski — i ja tu jestem przez jednego prawnika. Nie wiem, za co mnie wpakowano, ale to na pewno jego sprawka.
— Skąd pana sprowadzono?
— Z Rodrigandy.
— Co? — zerwał się więzień — to niemożliwe! Mnie też tam wzięto.
— Naprawdę? — zdziwił się doktór — a jak się nazywa ten prawnik, z którego winy pan tu siedzi?
— Gasparino Kortejo, notariusz.
— Do stu tysięcy! — zawołał w najwyższym zdumieniu Zorski. — Toż to ten sam łotr. Mówił pan, żeś tam kogoś pobił?
— A tak, jego właśnie.
— Do djabła! Jakże się to stało?
Ale chory więzień, zmęczony wzruszeniem i rozmową, osłabł nagle do tego stopnia, że odpowiedział cicho: