Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/11

Ta strona została skorygowana.
—   245   —

— O tym panu... opowiem jutro... Teraz już nie mogę mówić... Słabo mi...
Doktór nie pytał o nic więcej. Ogarnięty współczuciem dla nieszczęsnego towarzysza niedoli, poprawił mu posłanie i otarł zimny pot, który mu wystąpił na czoło. Więcej pomóc nie był w stanie, z żalem więc powrócił na swe legowisko.
Chory wkrótce zasnął, ale Zorski był zbyt przejęty tym, co się stało, by pójść w jego ślady. Dopiero nad ranem zapadł w głęboki sen.
Gdy się obudził, był już jasny dzień. Towarzysz jego siedział na swym sienniku i przyglądał mu się bacznie.
— Dzień dobry! — rzekł, widząc, że doktór już nie śpi — jak się panu spało?
— Świetnie! — odpowiedział ironicznie Zorski — jak w najlepszym hotelu.
— Przyzwyczai się pan — rzekł więzień — mnie też z początku trudno było wytrzymać.
Doktór skinął głową w milczeniu.
— Mam tylko jedną prośbę do pana, doktorze — zaczął tamten nieśmiało — wiem, że pan przyzwyczajony jest do lepszego towarzystwa. Może chciałby pan przejść do innej celi, albo do pojedynki, ale prosiłbym pana bardzo, byś tu ze mną został. Mnie tak było tu źle samemu.
— Co pan mówi? — zdziwił się Zorski. — Któżby mnie pytał o zdanie, gdzie chcę siedzieć? Przecież muszę tam pozostać, gdzie mi każą.
— Nie, panie doktorze, dostanie pan inną celę, jeżeli się pan teraz zgłosi.