— Nie obawiaj się pan. Zostanę przy panu.
— Dziękuję bardzo. Nie zdaje pan sobie sprawy, sennorze, co to dla mnie znaczy.
— Kiedy przychodzi klucznik? — spytał Zorski.
— W południe. Czy pan ma do niego jakąś sprawę?
— Zażądam, żeby mnie przesłuchano i wypuszczono na wolność.
Więzień machnął ręką.
— Daremny trud — rzekł — nie otrzyma pan żadnej odpowiedzi, choćby pan nie wiem co mu powiedział. Oni robią z nami, co chcą i na to nie pomoże ani prośba, ani groźba, ani podstęp, ani siła.
— Jestem cudzoziemcem — zawołał Zorski — zażądam, by mnie zaprowadzono do mojego konsula!
— Nie zobaczy pan nigdy swojego konsula — odpowiedział ponuro jego towarzysz. — Kortejo tu pana wsadził, a korregidor nie puści. To są wspólnicy: jeden kryje łajdactwa drugiego.
— Ależ to okropne!
— Niestety, to prawda. Z tych kazamatów przeklętych cud chyba tylko mógłby pana uwolnić, Spójrz pan na mnie: ruina ze mnie pozostała, skóra i kości, a przecież byłem niedawno jeszcze chłopem na schwał.
Opadł na siennik i zamknął oczy. Zorskiego ogarnęła zgroza. Czyżby i jego czekał ten sam los?
O nie, nigdy! On się będzie bronił ze wszystkich sił! On się nie podda, nie ugnie, nie załamie!
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/12
Ta strona została skorygowana.
— 246 —