i zakratowane, a straż liczna, czujna i nieprzystępna.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nadeszło święto.
Obaj więźniowie postanowili spędzić ten dzień uroczyście, o ile to w ich warunkach było możliwe. Rozmawiali o wolności, o świecie tak bliskim a tak przecież dalekim...
— To jest moje ostatnie święto — powiedział towarzysz Zorskiego — czuję to. Niewiele mi zostało życia, siły mnie opuściły, a przecież byłem kiedyś słynnym zawadiaką i niedobrze było włazić mi w drogę. Ach, gdyby Kortejo dostał się w takie łapy, jak ja miałem za młodu!
— Może się dostanie kiedyś w moje — mruknął doktór nienawistnie.
— Życzę mu tego z całego serca za krzywdy, jakie wyrządza ludziom. Pan ma pięści jak najmocniejszy marynarz. Wcale pan nie wygląda na doktora — dać panu harapa do ręki, to by pan sobie z pięćdziesięcioma najbardziej nieposłusznymi murzynami dal radę.
— A cóż to panu przyszli murzyni na myśl?
— A bo... bo tak!
— Nie rozumiem.
— Powiedziałbym panu, ale będzie pan o mnie źle myślał...
— Daj pan spokój — powiedział Zorski poważnie — choćbyś pan nie wiem co zrobił na wolności, toś już to dawno odpokutował.
— Ano, to panu powiem: byłem kiedyś na