Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
—   251   —

— Zapewniam cię, sennorze, że nie straszniejsze niż sprzedanie czarnego: człowiek jest człowiekiem, biały czy czarny. Murzyn w niewoli tak samo cierpi jak biały. Nie raz mi się z początku serce krajało, kiedy patrzałem na rozpacz czarnych, ale potem przyzwyczaiłem się i nie obchodziło mnie to wcale.
— Kim był ten nieszczęsny?
— Nie mam pojęcia. Raz jeden widziałem go tylko, bo kapitan nie pozwalał do niego wchodzić.
— Gdzieście go trzymali?
— W komórce za główną kajutą, od której klucz miał sam kapitan tylko. Wiem, że się nazywał Ferdynand, bo tak go raz Grandprise nazwał
— Jak on wyglądał?
— Był to wysoki, silny i ładny mężczyzna z blizną na prawym policzku.
— No, a za co was Kortejo wtrącił?
— To było tak: kapitan wysłał mnie do niego z relacją, cośmy z tym człowiekiem zrobili, a Kortejo widocznie chciał, żebyśmy go zabili, a nie sprzedali i zaczął mi okropnie wymyślać, a nawet uderzył mnie. Nie byłem wtedy taki słaby i pokorny, jak teraz, więc go tak strzeliłem w zęby, że się przewrócił. Wróciłem do Barcelony. Myślałem, ze na tym koniec, bo kapitan nic mi nie powiedział. Tymczasem w parę dni później wola mnie do siebie, daje jakiś list i każe go oddać korregidorowi. Nie przeczuwałem nic złego, zaniosłem list tam, gdzie mi kazano, a tu już dla mnie była gotowa cela! Gdy przyszedłem, wepchnęli mnie tu i zamknęli na klucz. Później przyszedł korregidor, prze-