Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/27

Ta strona została skorygowana.
—   261   —

Gdy rozległ się strzał, siedziała Róża w swoim pokoju zajęta rozmową z kasztelanową. Właśnie Elwira przyniosła z kuchni herbatę i podała ją hrabiance, gdy usłyszała głośny huk.
— Co to było? — zawołała Elwira.
— Strzał — odrzekła Róża. — Muszę iść zbadać, co się stało.
— O, nie, moja kontezzo! — Ja pani nie puszczę. Co dzień zdarza się jakieś nowe nieszczęście.
— Ale nikt mi przecież nic nie zrobi. Padł strzał, zdaje się, że w pokoju Korteja.
— Ale zostań, sennora, mój Alimpo na pewno przyjdzie zaraz i nam o wszystkim opowie.
Rzeczywiście zjawił się wkrótce kasztelan i oznajmił, że notariusz został napadnięty przez jakiegoś rabusia i broniąc się, zastrzelił go.
Cały zamek rozmawiał o tym wieczornym zdarzeniu.
Róża, napiwszy się herbaty, oświadczyła, że chce się położyć spać, bo wskutek dzisiejszego zdenerwowania czuje się bardzo źle. Wkrótce udała się na spoczynek.
Drugiego dnia przybiegła pokojówka kontezzy z oznakami najwyższej rozpaczy do kasztelanowej, prosząc ją z płaczem:
— Moja dobra pani Elwiro, proszę ze mną iść do kontezzy. Coś dziwnego dzieje się z nią.
— Co się stało?
— Nie wiem sama, ona jest na pewno chora.