Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/5

Ta strona została skorygowana.
—   239   —

— Prosić pan może, ale ja mogę nie dać jej panu.
Doktór zrozumiał, że opór narazi go tylko na dalsze drwiny ze strony bezczelnego urzędnika, odwrócił się więc i wyszedł z dumnie podniesioną głową.
Po chwili znalazł się przed drzwiami przeznaczonej dla niego celi. Klucznik otworzył drzwi wielkim, zardzewiałym kluczem i zakomenderował znów:
— Naprzód, marsz!
Zorski wszedł do celi. Drzwi zatrzasnęły się za nim z głośnym hukiem...
Dzielny doktór drgnął — od tej chwili nie był już wolnym człowiekiem, tylko więźniem, pozbawionym praw...
Cela, do której go wtrącono, była mała, ciasna i ponura. Odrobina tylko światła przedostawała się przez wąskie zakratowane okienko, obite z zewnątrz gęstą siatką drucianą. Na podłodze leżały dwa zgniłe materace. Z jednego z nich podniosła się wychudła postać ludzka.
— A, witam nowego gościa — rozległ się grobowy głos — dobry wieczór. Będzie nam weselej we dwoje.
— Dobry wieczór! — odpowiedział Zorski.
— Jesteś fryc, jak widzę? — pytał tamten — pierwszy raz siedzisz?
Było to dość obcesowe pytanie, jak na pierwsze spotkanie, ale doktór słyszał nie raz, że w więzieniu nikt nie zachowuje form towarzyskich, odpowiedział więc: