— No, „koksu“, po naszemu chleba więziennego — uśmiechnął się tamten — na kolację dają tylko kawał starego spleśniałego chleba i szklankę śmierdzącej wody.
— A co dają na śniadanie?
— Nic. Boją się, żebyśmy zanadto nie utyli.
— A na obiad?
— Talerz gorącej wody z kilku niedogotowanymi groszkami, czy bobami. Musi człowiek dać nurka do talerza, żeby je wyłowić.
— Przecież z tego niesposób żyć! — wykrzyknął doktór, zrozumiawszy wreszcie, że jego towarzysz nie żartuje, choć mówi z wisielczym humorem.
— Ba, żyć nie można, ale i umrzeć też nie — odpowiedział więzień posępnie — oni tyle dają, żeby człowiek nie zdechł z głodu i męczył się jak najdłużej.
— A pan już tu długo siedzi?
— Trzy lata.
— Do stu djabłów! I to cały czas na takim wikcie?
— Cały czas od samego początku.
— Nie do wiary — powiedział doktór ze zgrozą — trzy lata!
— Tak, sennorze, trzy lata głodowych męczarni, trzy wieki! Chory jestem, bezsilny, zbolały, ale żyję. Żyję... i gniję za życia. Jak to dobrze, że pan jest lekarzem, powie mi pan przynajmniej, kiedy nastąpi mój koniec. Oddawna czekam na śmierć, jak na zbawienie, ale nawet Bóg zapomniał o tych, co gniją w tym przeklętym lochu.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/8
Ta strona została skorygowana.
— 242 —