Zorskiemu serce ścisnęło się z żalu. Ten człowiek naprawdę zasługiwał na współczucie, ale czymże mógł mu pomóc?
— Nie trzeba tracić nadziei — rzekł — wyjdzie pan na wolność i będzie pan wspominał więzienie, jak zły sen.
— Daj pan spokój, doktorze — machnął ręką więzień — mam tu jeszcze odsiedzieć osiem lat. Czy pan naprawdę wierzy, że wytrzymam? Chyba mi pan tak źle nie życzy?
Doktór zamilkł. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego towarzysz niedoli ma rację.
Po pewnym czasie więzień zaczął znowu:
— Czemuś taki milczący, sennorze? Ja tyle czasu nie mówiłem, że teraz tylko bym gadał i gadał. Nie ma pan pojęcia, jak samotność wpływa na ludzi.
Zorski nie był usposobiony do rozmowy, ale nie chciał sprawiać przykrości swemu współwięźniowi, rzeki więc:
— Czy wolno pana spytać, za co się pan tu dostał?
— O, czemużby nie! — odpowiedział tamten. — Potłukłem kiedyś w złości pewnego jegomościa.
— Na śmierć?
— Niestety, nie — westchnął więzień. — Szkoda! Byłoby o jednego łajdaka mniej na świecie.
— Co panu dolega?
— Wszystko potrosze, a najgorzej ból w krzyżu. Przytym tęsknię za morzem tak, że po prostu nie mogę wytrzymać.
— Za morzem? To pan jest żeglarzem?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 09.djvu/9
Ta strona została skorygowana.
— 243 —