Nie upłynęły jeszcze dwie godziny, gdy zobaczyli przed sobą rozpostartą Manrezę.
— Zostawimy tutaj konie pod miastem w gospodzie — rzekł Zorski — Lepiej jeżeli nas nikt nie zobaczy.
Zsiedli z koni, przywiązali ze zmęczenia drżące zwierzęta do żłobu w stajni i szli chyłkiem do mieszkania kasztelana, do którego niepostrzeżenie dotarli.
Alimpo siedział w swojej izdebce i rozmawiał z Elwirą. Właśnie spożyli wigilię i wspominali ze współczuciem nieszczęśliwych przyjaciół, gdy drzwi się otworzyły i zjawił się Zorski, a za nim zakonnik, zaryglowując drzwi za sobą.
— Sennor Zorski! — wykrzyknął kasztelan, podskoczywszy z krzesła.
— Sennor Zorski! — dał się słyszeć głos kasztelanowej.
W tym momencie chwycili jego ręce, pokrywając je pocałunkami.
— O, teraz już dobrze, już wszystko dobrze! — wołała Elwira, roniąc łzy radości.
— O, teraz nasza dobra, droga kontezza będzie także wolna.
— Tak, musi być wolna! — zawołał Zorski.
— Wolna i zdrowa. Inaczej biada tym trucicielom, jeżeli moja sztuka lekarska jej uleczyć nie zdoła. Biada! Tymi oto rękoma rozmiażdżę ich. Ale mamy bardzo mało czasu, sennor Alimpo, jednak opowiedzcie mi wszystko jak się stało, ale prędko, bardzo prędko.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/17
Ta strona została skorygowana.
— 279 —