Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/20

Ta strona została skorygowana.
—   282   —

— Czy mam przygotować wózek? — zapyta! kasztelan.
— Nie — odrzekł Zorski — na wszystkich drogach leży śnieg, choć to rzecz dziwna w Hiszpanii, więc nie potrzebujemy wózka, raczej sań, a o to postaram się w zamku.
— Sennor! — zawołał kasztelan przerażony. — Pan się zdradzi.
— Nie, ja się otwarcie pokażę i zażądam dla hrabianki Róży dwie pary sań podróżnych. Zobaczymy, czy się ośmielą mego żądania nie spełnić. A teraz w drogę, ojcze!
Schował nabitą broń do kieszeni, po czym opuścili dom. Czuł, że chociażby miał tysiąc żywotów na wagę położyć i najsilniejszy opór pokonać, musi wyswobodzić Różę za wszelką cenę.
W krótkim czasie pędzili już na gościńcu, prowadzącym do Laryssy. Nie więcej, jak pół godziny potrzebowali, by dotrzeć do miasteczka. Zakonnik zboczył w kierunku zabudowań samotnie stojących, których ponure mury ostro odbijały się od bieli śniegu, leżącego na polu.
Już zawidniał przed nimi mur, może trzy łokcie wysoki, tak, że z konia można było przezeń zajrzeć do środka. Stanęli przy nim. Zorski rzucił do środka badawcze spojrzenie i wskazał ręką na jakąś ciemną, nieruchomą postać, która klęczała pomiędzy grobami, jakby statua.
— Na Boga, toż to ona!
— Kto? Przecież nie hrabianka?
— Tak, to ona!
— O tym czasie, w śniegu, w tym zimnie. Aha,