Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/30

Ta strona została skorygowana.
—   292   —

i trwało dłuższy czas, nim uspokoiły się jego aż do najwyższego szału rozdrażnione nerwy.
Alfons zarządził natychmiast jak najśpieszniejszą pogoń i wsiadł sam na konia, by zawiadomić policję z Manrezy o tym wypadku i poczynić potrzebne kroki.
Tymczasem sanie Zorskiego przybyły już do miasta. Radość kasztelana i jego poczciwej żony nie miała granic, gdy zobaczyli swą biedną panią.
— Teraz nie obawiam się niczego — rzekł Zorski do księdza, ale co będzie później?
— Właśnie później nie potrzebujesz się obawiać, sennor — odpowiedział tenże. — Chodzi tylko o to, by dostać się do gór, resztą już ja się zajmę.
— Dokąd odprowadzisz nas?
— Aż za granicę.
— Więc możemy później się naradzić; teraz przede wszystkim trzeba się śpieszyć. Wezmę hrabiankę i Elwirę do moich sań, Alimpo jedzie z tobą. W drogę.
Poczciwa para kasztelańska pożegnała się z kuzynem, i pojechali. Sanie ich podążyły w stronę północną właśnie w tej chwili, gdy Alfons ze swoim orszakiem przybył od strony południa.. Jechali bardzo szybko, lecz w pobliżu gór natrafili na coraz wyższe śniegi. Droga stawała się coraz bardziej uciążliwa, a pośpiech zmniejszał się z każdym krokiem. Omijali o ile możności większe zamieszkane miejscowości, lecz ostrożność ta przedłużała im drogę. Pod wieczór były konie tak zmęczone, że musiano przenocować w samotnej oberży, stojącej przy drodze.