Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/5

Ta strona została skorygowana.
—   267   —

Mnich usiadł na podanym krześle i począł mówić poważnie i z współczuciem.
— Wielki smutek zawisł nad tym zamkiem. Przychodzę jako posłaniec Zbawcy, który sam rzekł: „Chodźcie do mnie wszyscy, którzy się smucicie i troską obciążeni jesteście, a ja was pocieszę“. I ja pragnę również serca wasze pocieszyć środkami, które nam żywa wiara dyktuje, a może mi się uda smutek waszych serc i w inny sposób załagodzić.
— Jesteście gościem pożądanym, ojcze duchowny — rzekł Alimpo. — Tak, to prawda, że smutek zapanował w sercu naszym, bo jedno nieszczęście za drugim spadało na nas i końca tych ciosów nie widać.
— Bóg mocny często zsyła pomoc wtedy, gdy się jej najmniej spodziewamy — odrzekł zakonnik. — Może mnie słabego wysłał jako wysłannika z pomocą? Czy chcecie mi zaufać?
— Chętnie — odrzekła kasztelanowa. — Żyjemy w wielkich troskach, nieprawdaż, Alimpo?
— O, tak, moja Elwiro — odrzekł, kiwając frasobliwie głową.
— I nie mamy nikogo, komu by można zwierzyć nasze smutki i kłopoty — rzekła Elwira.
— Ale macie przecież tutaj towarzyszy w zamku, którzy z wami współczują — zauważył zakonnik.
— Tak, mamy, ale ci nie mówią i nie obcują z nami więcej, bo boją się młodego hrabiego i sennora Kortejo — objaśnił kasztelan.