Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/9

Ta strona została skorygowana.
—   271   —

— Ja? — pytał notariusz zafrasowany. — Nie Znałem zupełnie tego człowieka.
— Nie kłam pan — rzekł mnich. — Zechce pan zaprzeczyć może, żeś znał kapitana?
— Kapitana? — pytał Kortejo.
— Proszę się nie maskować! Nie, jestem wprawdzie światowcem wytrawnym, ale pan mnie nie oszuka pomimo tego. Ten oto zabity musiał na wasz rozkaz wymienić syna hrabiego Rodrigandy, musiał napaść na lekarza z Polski, musiał zabić porucznika de Lautreville. Zastrzelił go pan, by się go pozbyć, jako niewygodnego wspólnika i świadka, lecz na jego miejscu powstaną nowi świadkowie przeciwko panu. Gasparino Kortejo, ty jesteś największym zbrodniarzem, jakiego znam. Nie triumfuj za wcześnie. Ja, biedny mnich Dominikanów, będę twoim przeciwnikiem, którego zgładzić nie zdołasz. Nim kapitan wybrał się do ciebie, przyszedł do mnie i powiedział mi, że ci nie wierzy. Jeżeliby nie po wrócił, mam się dowiedzieć co się z nim stało. Przysiągłem mu, że pomszczę jego śmierć, gdyby ją poniósł. Nie będę go jednak mścił, bo zemsta należy do Pana, ale odkryję twoje niecne drogi i matactwa. Tymczasem dowidzenia.
Odepchnął notariusza na bok, wyszedł z piwnicy i wkrótce opuścił zamek. Kortejo stał niemy, niezdolny słowo wykrztusić, jakby piorunem rażony. Oczy wyszły mu z orbit, żyły na czole napęczniały, patrzał za odchodzącym jakby bez przytomności. Chwila przeszła, nim się opamiętał i przyszedł do siebie. Zerwał się, jakby ze snu i zwrócił się do