wezwał do poddania się. Francuz tego nie chciał uczynić. Wtedy obcy wystawił swoje armaty i zaczął pukać. Po dziesięciu minutach wdarł się na pokład. Wszystkich pozabijał. Potem przeładował, co było najdroższego na swój okręt i podpalił statek.
— A marynarz, któregoście złapali?
— Jemu udało się ukryć. Kiedy z gorąca nie mógł już wytrzymać, rzucił kosz w morze i skoczył za nim. Tak też znaleźliśmy go.
— Przekleństwo! Kto może być tym „czarnym“?
— Czy to nie „Lion“, kapitana Grandeprise?
— Z pewnością nie kto inny.
— Trzeba się mieć na baczności. Ten „Lion“ ma być niezrównanym szybkożagłowcem.
— A ten Grandeprise drabem, jakiego nie ma drugiego na świecie.
— A ci, którzy się go boją muszą być tchórzami, jakich mało.
Słowa te wypowiedział Mynheer Dangerlahn.
— Czy naprawdę pan tak twierdzi? zapytał jego sąsiad o iście amerykańskiej fizjognomii.
— Tak odrzekł ten spokojnie. Musi pan wiedzieć, kapitanie Henriko Landola, że zawsze tylko mówię, to co myślę i w co wierzę.
— Jednak nie chciałbym panu życzyć, byś pan się spotkał z „czarnym“!
— Albo jemu może, by się ze mną nie spotkał, twierdził holender z jowialnym uśmiechem
— Sądzę, że byłbyś pan zgubiony! — rzekł hiszpański kapitan gniewnie.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/17
Ta strona została skorygowana.
— 307 —