Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/24

Ta strona została skorygowana.
—   314   —

— Indian tam nie ma, a i niedźwiedzi chyba także nie. Jak te pieniądze im przysłali powiedzieli Zorscy do żony naszego sternika, że dadzą im pieniądze, by sobie kupili okręt.
— O, to bardzo ładnie. Widocznie obie rodziny są bardzo zaprzyjaźnione. Życzyłabym bardzo temu Helmerowi, bo to bardzo porządny chłopak.
W ten sposób prowadziły obie rozmowę, przy czym Jefrouw Mietje robiła pończochę, a matka Dry zajmowała się bufetem. Tymczasem sternik usiadł w tylnym pokoju w kącie. Nie należał do ludzi, którzy, jako pierwsi wszędzie się pchają i starają się być na oczach wszystkich. Pomimo tego zwrócił na siebie uwagę paru ludzi, którzy go już dawno znali.
— Holla! Sternik Helmer! — zawołał jeden — także na lądzie? Waszego starego jużeśmy widzieli. Jakże wam się powodzi, maat?
— Dziękuję kapitanie, nie mogę narzekać, mój szef Dangerlahn nie robi krzywdy podwładnym.
— Dangerlahn? Zabrzmiało, ostre pytanie Amerykanina z drugiego końca stołu. Jesteście u niego maatem?
— Tak jest.
— Jak długo jedziecie z nim razem?
— Cztery lata.
— Skąd płyniecie tym razem?
— Od Moluków.
— A, korzenie zapewne naładowaliście?
— Tak.