Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/3

Ta strona została skorygowana.
—   293   —

Następnego dnia ruszono dalej. Była to smutna podróż dla Zorskiego. Róża nie poznawała go, modliła się ustawicznie. Nadaremnie usiłował z Elwirą zwrócić jej uwagę na jakiś przedmiot. Niemożliwym było wzbudzić w niej opamiętanie lub poznanie jakiejkolwiek rzeczy.
Zbliżało się południe i byli już w górach Pirenejskich.
Tutaj zatrzymali się znowu w pewnej oberży. Weszli do wąskiej, zimnej izby. Właściciel nie mógł im niczego więcej dostarczyć prócz kromki suchego napół zgniłego chleba. Na szczęście włożyła poczciwa kasztelanowa przed wyjazdem żywność i kilka flaszek wina do sań.
Kilka zwykłych stołków i długi stół — oto cale umeblowanie samotnego domku. Przy stole siedział człowiek, nie w zbudzający zbyt wielkiego zaufania. Miał na sobie obszerne skórzane spodnie, skórzane, kamasze, podarty surdut, na którym miejsce guzików zastępowały stare, miedziane monety i wreszcie poszarpany, zmięty kapelusz.
Za pasem tkwił między dwoma pistoletami długi nóż, między kolanami trzymał starą strzelbę, a obok spoczywał wielki do niedźwiedzia podobny pies pirenejski.
Zobaczywszy podróżnych, dziwny ten człowiek usiadł bliżej kąta, podniósł jednak ze zdziwieniem oczy, widząc wchodzącego księdza, który nieco dłużej zatrzymał się przy koniach.
Gdy ten go spostrzegł, wymienił z nim jakiś tajemniczy znak i wyszedł znowu przed dom.