Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/11

Ta strona została skorygowana.
—   329   —

w kompanii kapitana i przyzwyczajony by! do wojskowej karności. Stanął więc noga przy nodze przy drzwiach.
— Cóż to takiego? — burknął nadleśniczy.
— Dzień dobry, panie kapitanie.
— Dzień dobry, niech to czart porwie!
— Co? Złodziejów drzewa?
— Złodziejów! Głupcze! Ja myślę o tabelach.
— Prawda, gorsze są one od złodziejów drzewa. Szczęście moje, że nie jestem nadleśniczym, nie potrzebuję się troszczyć o tabele.
— Ha, ty i nadleśniczy! — zamruczał kapitan z gniewu. — Robiłbyś pewnie same głupstwa i bez tych tabeli.
— Głupstwa? Niech Bóg mię skarze, jeżeli kiedyś pomyślałem o czymś podobnym.
— Co? Może nie? Nie popełniłeś wczoraj żadnego głupstwa?
— Jakie?
— Tam w jeziorze!
— Ach, że chciałem Roberta nauczyć pływania?
— Tak, pięcioletni chłopiec ma pływać! A jeśli się utopi?
— Ależ on chciał się koniecznie nauczyć!
— I ty mu pokazałeś?
— Tak.
— Więc umiesz pływać?
— Nie.
— Łotrze, chcesz uczyć pływania, a sam nie umiesz? To przecież jest największym głupstwem, jakie wymyśleć można, do kroćset djabłów! Po--