Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
—   335   —

Twarz chłopczyka przybrała gniewny wyraz i rzekł:
— Przyniosę zaraz moją strzelbę i przedziurawię mu nią skórę, że będzie miał dosyć. Kto pana kapitana obraża, tego zastrzelę bez litości.
Strzelec zaśmiał się z wielkiego zadowolenia. Lubiał, gdy mały jego ulubieniec był odważny.
— Stój — rzekł, zobaczywszy, że Robert rzeczywiście chciał iść po strzelbę. — Do ludzi nie wolno tak od razu strzelać, ale mam zwierzynę, którą mógłbyś upolować.
— Jaką?
— Lisa.
— Lisa? — zawołał malec, a oczy jego zajaśniały radością. — Gdzie ten łotr się ukrywa?
— Tam w Dąbrowach. Wyszukałem go — wczoraj i wyruszę później z jamnikami na polowanie.
— Mogę z tobą pójść?
— Rozumie się, jeżeli mama pozwoli.
— Zapytam się zaraz.
Pobiegł z największym pośpiechem do ogrodu. Tam matka jego karmiła właśnie drób. Była to brunetka, bardzo sympatyczna, a wśród kur i gołębi przedstawiała miły widok. Malec wskoczył w sam środek ptactwa, tak, że rozleciało się na wszystkie strony, i krzyknął wesoło:
— Mamciu, mamo, mam go zastrzelić?
— Kogo, mały lamparcie? — zapytała, śmiejąc się.
— Lisa, który nam dusi kury.
— Gdzie on jest?
— W Dąbrowach. Ludwik wyśledził go i pój--