Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/20

Ta strona została skorygowana.
—   338   —

dubeltówki w gałęzie. Usłyszano ujadanie jamników. Robert jednak pozostał spokojny na swym stanowisku; psy wytropiły więc lisa. Gniewne wycie dowodziło, że bronił się dzielnie. Był to widocznie szczwany lis, z którym psy miały ciężką robotę.
Wtem odezwał się pod ziemią straszliwy hałas, ciągnący się przez wszystkie szczeliny. Psy zmusiły lisa do opuszczenia nory.
— Baczność, Robercie, zjawi się zaraz! — przestrzegał go Ludwik i wycelował swą strzelbę na główny otwór.
Robert leżał jeszcze ciągle na ziemi. Słyszał wyraźnie, gdzie hałas się wzmagał; wtem rozległo się żałosne skomlenie. Lis zagryzł jednego jamnika. Po chwili wyleciało coś czarnego z nory.
— Lis! — zawołał Ludwik.
Równocześnie z tym okrzykiem padł strzał, a zwierzę śmiertelnie zranione runęło na ziemię.
W tej samej chwili podskoczył Robert i skierował swą strzelbę w innym zupełnie kierunku. Strzał jego huknął równocześnie ze strzałem myśliwego.
— Mam go tu! — krzyknął Ludwik i skoczył ku zwierzęciu; lecz już przy drugim kroku stanął przestraszony.
— Do pioruna, cóż to jest? — zaklął.
— To nasz leśnik — odpowiedział jeden z gajowych.
— Na Boga! zastrzeliłem leśnika!
— To już nie jest psi strzał, lecz świński prawdziwie! Coś podobnego nie zdarzyło mi się