jeszcze. Lecz jakim sposobem może pies wybiec przed lisem?
— Bo ukąszony.
— Stul gębę, żółtodzióbie — burknął Ludwik, zły sam na siebie.
— Malcze! — zawołał Robert. — Oho! Zobacz pierwej co tam leży pod tym krzakiem na prawo.
Obecni spojrzeli.
— To lis! Naprawdę lis! — krzyknął Ludwik, Był to lis rzeczywiście, a jamniki stały przy; nim i szarpały jego futro.
— No, jestem jeszcze żółtodzióbem? — zapytał chłopiec.
— Ty? Może chcesz twierdzić, żeś go zastrzelił?
— A kto?
— Nie wierzę temu! To Ignacy lub Franciszek był tutaj.
Zamiast odpowiedzi chłopiec odrzucił dumnie głowę w tył i wyciągnął nabój, by naładować lufę już wystrzeloną.
— Nie, to nie ja strzeliłem — rzekł Franciszek.
— Ja również nie — oświadczył Ignacy.
— Do pioruna, więc jest to robota tego syna djabelskiego?! — krzyknął Ludwik. — Ależ łotrze, skąd ci wpadło na myśl celować w tamtą stronę?
— Bo usłyszałem, że lis biegł w tym kierunku i chciałem wam zostawić psi strzał.
Twarz Strzelca zarumieniła się od wstydu. Zbłaźnił się istotnie, a oprócz tego zastrzelił psa dobrego i już nie raz wypróbowanego.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/21
Ta strona została skorygowana.
— 339 —