Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/26

Ta strona została skorygowana.
—   344   —

zastrzelił lisa, mniemał więc, że przynajmniej jest tyle wart co Ludwik.
Nieznajomy spojrzał naprzód ze zdziwieniem na chłopca, potem zaś zaśmiał się życzliwie i rzekł:
— Przestraszyłeś mnie! Brzmi to tak, jakbym miał samego pana nadleśniczego przed sobą.
Chłopiec ułożył sobie wygodniej lisa na barkach, przybrał wyzywającą postawę i rzekł:
— Nie brakuje też wiele do tego!
— Oho!
— Tak, to tak samo, jakby sam pan nadleśniczy cię pytał. Czego chcesz tutaj?
Uśmiech obcego wyrażał raczej podziw, niż życzliwość. Odpowiedział:
— Chcę iść do Zalesia. Czy daleko jeszcze stąd?
— Nie, leży ono tam, za dębami. Zaprowadzę cię, jeśli chcesz.
— Pięknie. Czy mogę ci za to nieść lisa?
— Nie! O tym nie ma mowy — rzekł Robert, wstrząsając głową energicznie.
— Ależ on ciężki!
— Nie dla mnie.
— Tak, widzę, że jesteś silny. Ile masz lat teraz — Osiem zapewne.
— Pięć.
— Pięć? zawołał nieznajomy, patrząc ze zdziwieniem na rozwiniętą postać chłopca. Ależ to niemożliwie!
— Myślisz może, że skłamałem? — zapytał Robert ostro.
— Nie, lecz ty masz strzelbę przy sobie.