Elwira — oto ja jestem Juan Alimpo, a to jest moja poczciwa Elwira.
— A, przeklęcie, nie rozumiem ani słowa hiszpańskiej mowy — rzekł kapitan. — O tym nie myślałem jeszcze zgoła.
— Może pan umie po francusku? — zapytał Zorski.
— Trochę tylko.
— Więc może się pan porozumieć z tymi ludźmi, o ile zajdzie potrzeba. Lecz proszę, wejdźmy do pokoju.
Otworzył drzwi bocznego pokoju, a widok, który przedstawił się ich oczom, przejął wszystkich głębokim wzruszeniem.
Obok dywanu, przed którym z troskliwością pościelono miękkie poduszki, klęczała Róża. Delikatne i białe jej ręce złożone były do modlitwy, wzrok zwrócony był w górę, blade zaś wargi poruszały się niedosłyszalnym szeptem. Zapadnięta i wychudła jej twarz jaśniała pięknością nadziemską.
— Jaka ona piękna — szepnął kapitan w zachwycie. — O, należałoby ich powywieszać tych łotrów i wetknąć wszystkich na rożen. Będzie ona u mnie mieszkać, jak w niebie.
— O, mój Boże! — rzekła pani Zorska, a łzy zwilżyły jej oczy. — Biedne dziecko!
Helena nie rzekła ani słowa. Pośpieszyła do sofy, uklękła obok Róży, objęła ją pieszczotliwie i płakała.
— I nie próbował pan jeszcze tego środka? — zapytał kapitan.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 13.djvu/17
Ta strona została skorygowana.
— 363 —