Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 13.djvu/20

Ta strona została skorygowana.
—   366   —

— Tak, zmarł, panie kapitanie.
Grube krople potu zrosiły jego czoło. Miał wrażenie, jakby go miano wbić na pal.
— Zdechł? Kroćset piorunów! Z czego zdechł? Był przecież zdrów zupełnie!
— Był on — miał on — —
— Cóż on miał? Zjadł może za dużo?
— Tak, przejadł się, panie kapitanie.
Czoło kapitana pokryło się groźnymi zmarszczkami, gdyż sądził, że Ludwik chce go okłamać.
— Zjadł kulę, panie kapitanie — wykrztusił wreszcie Ludwik.
Zmarszczki znikały powoli, a nadleśniczy rzekł:
— Głupstwa pleciesz, przecież psy kul nie jedzą!
— Panie kapitanie, osioł ze mnie.
— O tym wiem od dawna.
— Tak. Wielki osioł, a nawet może i wół. Kulę tę ja mu dałem.
— Djabeł cię rozumie! Mów wyraźniej!
— Zastrzeliłem wczoraj, leśnika.
— Do tysiąca kartaczów! Dlaczego? Wściekł się może?
— Nie, lecz ja dostałem napadu wścieklizny; dlatego zastrzeliłem psa zamiast lisa.
— Tak, stary strzelec zastrzelił psa, a mały chłopiec położył lisa.
— A więc pan kapitan już wie o tym? Tak, to był świński strzał. Nie zasługuję na nic innego, jak na to, aby mię pan wypędził ze służby.
— Zrobiłbym to bez wątpienia, głupcze, lecz