wiu, bym w razie potrzeby mógł posłać do miasta po potrzebne lekarstwa.
— Rozkaż tylko, mój kuzynie, a każę posłać wszystkie konie nawet na śmierć, odrzekł nadleśniczy.
Obecni czekali w naprężeniu dziesięć minut. Chora klęczała ciągle jeszcze. Wtem schyliła pomału głowę. Wargi nie poruszały się już, wreszcie zamknęły się oczy, pochyliła się ku ziemi.
— Bogu dzięki! — mówili wszyscy.
— Na pół wygrana! — cieszył się Zorski. — Matko, zanieś ją do łóżka. Odejdźmy, po pięciu minutach jednak powrócę, by objąć straż nad nią.
Panowie oddalili się. Alimpo udał się na podwórze, by po wzruszeniu zaczerpnąć pełnymi ustami świeżego powietrza. Tutaj spotkał Ludwika.
— Jakże tam, panie Alimpo, dobrze czy źle? — zapytał.
— Rien comprends[1] — brzmiała odpowiedź.
— Mam na myśli hrabiankę.
— Rien comprends.
Wtedy myśliwiec chwycił Hiszpana za rękę i pociągnął go ze sobą, gdzie znajdował się mały Robert.
— Robercie, ty umiesz rozmówić się z tym Alimpo? — zapytał.
— Umiem.
— Chcesz być tłumaczem?
— Tak.
- ↑ Nic nie rozumiem.