gólnie przez grupę cyganów, którzy rozbili swój namiot. Przystąpił bliżej, chcąc się przekonać, czy to rzeczywiście cyganie, czy też towarzystwo przebrane za cyganów.
— Ach! — wyrwało mu się mimowoli z ust — co za piękność.
— Nieprawda? — potwierdziła jakaś stojąca obok niego maska. — Takie cudne dziecko niełatwo spotkać, nieprawda?
Była to młoda cyganka, o piękności, jakiej jeszcze nie widział. Oprócz śnieżnej koszuli miała na sobie czerwony, złotem wyszywany staniczek i jeszcze krótszą czerwoną spódniczkę, sięgającą zaledwie kolan. Nogi jej były zupełnie odsłonięte i takie piękne, że artysta nie mógłby ładniejszych wyrzeźbić. Długi, ciężki, kruczy warkocz spadał aż do ziemi, związany i upiększony złotymi łańcuchami i srebrnymi monetami.
Wszyscy tłoczyli się do niej, by sobie dać wróżyć z linii rąk, o innych cyganów nikt nie dbał.
Kortejo stał nieopodal, pożerając ją ciągłe swym namiętnym wzrokiem.
Jakże brzydką, w porównaniu z tym dzieckiem, wydawała mu się jego Klaryssa! O, on musi ją posiąść, czuł, że nie zawahałby się i sto morderstw popełnić. Przeczekał chwilę i gdy ostatniemu wróżyła, podszedł do niej.
— Jak się nazywasz, piękna cingarito? — spytał.
Wpatrzyła się swymi oczami badawczo i odrzekła:
— Nazywają mię Carbą, sennor.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 15.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 430 —