Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 17.djvu/16

Ta strona została skorygowana.
—   474   —

Bawole Czoło do pokoju Helmera.
— Jeżeli pamiętasz o swoim słowie, to jedź ze mną — rzekł.
— Dobrze, idziemy.
Helmer uzbroił się, i wyszedł za Indianinem. Na dole stały w ukryciu trzy konie w pogotowiu.
— Co to znaczy? — zapytał Polak zdziwiony, wskazując na trzeciego konia.
— Powiedziałem, że nie jesteś biedny. Nie chciałeś spustoszyć skarbca królewskiego, dlatego możesz sobie z niego zabrać tyle, ile w stanie jest unieść jeden koń. Szkoda czasu, i wsiadaj!
Indianin wsiadł na swego rumaka, wziął drugiego za lejce i ruszył. Helmerowi nie pozostało nic innego, jak podążyć za nim.
Była ciemna noc, ale Indianin znał drogę dokładnie, a na pół dzikie konie meksykańskie widzą w nocy jak krety. Polak mógł zaufać Bawolemu Czołu.
Przez całą drogę Bawole Czoło nie mówił ani słowa. Godziny mijały w milczeniu. Wreszcie ukazała się przed nimi góra w kształcie wołu. Kiedy się do niej dostali, Indianin zsiadł z konia.
Helmer poszedł za jego przykładem i usiadł obok Indianina na skale.
— Tu poczekamy, aż zaświta — rzekł Indianin. — Jaskinia jest blisko, o, tam, gdzie woda wypływa z pod góry. Wchodzi się w potok, zgina się, lezie do otworu i już się jest w jaskini, której wielkości nie zna nikt, oprócz Bawolego Czoła i Karii.
— Czy Karia umie milczeć?
— Tak, napewno.