obcego, u którego stóp leżał Helmer bez znaku życia.
Niby pantera przyskoczył doń Indianin i stanął koło hrabiego.
— Psie, co robisz tutaj? — zapytał.
Zapytany nie zdołał ani słowa wydobyć z siebie, wiedział bowiem, że przeciwnikowi nie sprosta. Był zgubiony, czuł to; z najwyższego uniesienia radości wyrwała go zimna i groźna rzeczywistość.
Dreszcz przebiegł po kościach, począł się trząść jak w febrze.
— Zabiłeś go! — zawołał Bawole Czoło, w skazując na obok leżącego Polaka i topór przy nim.
— Tak — zajęczał hrabia — te oto skarby są tego przyczyną.
— Tyś jego wrogiem. Śmierci jego już dawno sobie życzyłeś. Biada ci!
Pochylił się i począł oglądać swego przyjaciela.
Hrabia stał nad nim bez ruchu, jak posąg. Łatwo przecież mógł porwać za topór, leżący koło niego i popróbować przynajmniej walki. Lecz czar tych bogactw, naokoło leżących, i nazwisko tego sławnego cibolero odjęły mu rozum, ubezwładniły go zupełnie. Stało się z nim coś dziwnego, popadł w stan zupełnego odrętwienia.
— Nieżywy! — zawołał Bawole Czoło, podnosząc się. Ja sam cię osądzę i wyznaczę ci rodzaj śmierci, jakiej jeszcze nikt nie poniósł. Jesteś mordercą najszlachetniejszego i najlepszego myśliwego, jakiego ziemia nosiła, każę ci tysiąc razy
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 17.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 482 —