— Koń mój jest tam na prawo, przywiązany do drzewa, a Meksykanie zaś za tym pagórkiem.
— Chodź po konia.
Szedł z nim do miejsca, które przedtem wskazał.
Zaledwie jednak wyłonili się z krzaków, ujrzeli Meksykańczyków, którzy może trzydzieści kroków przed nimi stali w pogotowiu.
— Psie, tyś mnie oszukał! — zawołał Indianin, łapiąc go za gardło.
— Na pomoc! — krzyknął Alfonso, chcąc się wydostać z żelaznego objęcia.
W odpowiedzi Indianin uderzył go pięścią w głowę tak, że zaraz upadł. Tymczasem otoczyli go już Meksykanie, którzy nie chwycili za broń, widząc, że tylko jeden nieprzyjaciel im grozi.
W rachubie swej jednak mocno się zawiedli. Indianin zostawił wprawdzie swoją strzelbę przy koniu, ale miał jeszcze nóż za pasem. Z błyskawiczną szybkością wskoczył na konia herszta bandy, wyciągnął nóż i wsadził go między łopatki Meksykańczyka. Następnie złapał cugle i pogonił jak strzała, ale nie w kierunku hacjendy. Nie mógł opuścić teraz góry tajemnic, by nie zdradzić jaskini, pełnej skarbów. Dlatego popędzi! w kierunku małej rozpadliny, w której stały oba jego konie.
Meksykanie z początku zgłupieli, chwilę patrzeli na siebie, nie mogąc pojąć co się stało. Oprzytomniawszy jednak wydali okrzyk wojenny i popędzili za uciekającym.
Na nic się to jednak nie zdało. Strzelali wpraw-
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 17.djvu/27
Ta strona została skorygowana.
— 485 —